on-line: 1 gości: 1 użytkowników: 0
dzisiaj: 84 ogółem: 8994552 licznik od: 09.02.2006 |
|
Karpacz, Maj 2007. Już w swoich "długich" włosach :) | Moja historia zaczyna się w maju 2005 roku. To właśnie ten miesiąc był dla mnie najpiękniejszy - zaszłam w ciążę. Niestety nie długo dane mi było cieszyć się i przeżywać ten stan tak jakbym tego chciała...
Pod koniec czerwca, pamiętam, że to był wtorek, wyczułam guza po lewej stronie szyi, a za dwa dni maleńką kuleczkę po prawej stronie nad obojczykiem. Nie wiedziałam co to jest i skąd się wzięło, ale podświadomie czułam, że to coś złego. Wybrałam się więc z tymi guzami do lekarza pierwszego kontaktu... co za pech, że trafiłam na takiego niedouczonego lekarza...
Na samym początku wizyty uprzedziłam panią doktor, że jestem w drugim miesiącu ciąży. Przyjęła do wiadomości, pomacała szyję dwa razy, po czym poradziła żeby się nie przejmować i nie dotykać tego. Upewniła się jeszcze raz, że jestem w ciąży i przepisała lekarstwa na katar i na jakieś uczulenie (???????)...Leki, które jak się później okazało obkurczały macicę...
Guzy nie malały; jeden - ten większy zmienił tylko pozycję z pionowej na poziomą i uciskał na coś, przez co wielokrotnie, na szczęście tylko przez chwilę, się dusiłam.
W końcu mój lekarz, który prowadził ciążę polecił mi panią doktor J. i od Niej wszystko się zaczęło. Od razu stwierdziła, że guz po lewej stronie to pakiet, zadawała różne konkretne pytania i zleciła szereg badań, które mogłam wykonać będąc w ciąży. Jej wadą było to, że nie chciała niestety za dużo powiedzieć, a ja według Niej zadawałam za dużo pytań... tak sobie dziś myślę, że po prostu nie chciała mnie straszyć. Powiedziała tylko, że podejrzewa dwie choroby, ale póki nie zrobię badań, to nic więcej mi nie powie. I tak na drugi dzień poszłam zrobić wyniki oraz USG szyi i brzucha.
Jak się okazało brzuch był czysty, chociaż przez moment na opisie wyczytałam "guzy", ale to chyba ze stresu, natomiast szyja... "po stronie prawej w okolicy dołu nadobojczykowego widoczna jest zmiana ubogoechowa o średnicy ok. 6mm, o wyraźnych zewnętrznych zarysach. Po stronie lewej wzdłuż przebiegu dużych naczyń szyjnych widoczna jest zmiana ubogoechowa o policyklicznych zarysach wielkości ok. 37x16mm, z wyraźnym zewnętrznym ograniczeniem, nierównym rozkładem ech wewnętrznych oraz cieniem akustycznym ze ścian. Opisywana zmiana po stronie lewej uciska żyłę i tętnicę szyjną..."
- Co to za policykliczne zarysy? Jakie echa? I o co chodzi z tym cieniem? - myślałam.
Zaraz po USG miałam się udać do doktor J. Zobaczyła opis, znów mały wywiadzik i telefon do pobliskiej kliniki onkologii, bo podejrzewała coś czego znów nie chciała nazwać i dodała tylko, że chorobę tą dobrze się leczy, ale nie wie jak to jest z leczeniem w ciąży... niestety wolne miejsce na samą wizytę było dopiero w grudniu... Kto może tyle czekać? Z morfologią miałam zgłosić się (wraz z kimś z rodziny!) dnia następnego bez kolejki, pokazać tylko wyniki. Wtedy miała zdecydować co dalej...
Już wtedy wiedziałam, że jest bardzo źle... Jak może nie wiedzieć, jak się leczy w ciąży??? Przecież ja muszę urodzić to dziecko! Płakałam wychodząc z przychodni...Płakałam cały dzień... To był najgorszy dzień w moim życiu... Jeszcze tego samego dnia będąc u innego lekarza, który badał mnie bardzo długo i dokładnie, dowiedziałam się, że być może, żeby postawić diagnozę będę musiała zdecydować się na usunięcie ciąży...To był dla mnie koniec, w jednej chwili zawalił mi się świat, nie wyobrażałam sobie, że mogłabym zrobić coś takiego... Podjęłam wtedy decyzję, że nie usunę tego dziecka, choćby niewiadomo co się działo. Jeszcze tego samego dnia pojechałam kupić kocyk - tak na przekór mitom, które "mówią", że nie wolno nic kupować póki dziecko się nie urodzi... Może chciałam sama sobie coś udowodnić...
Na drugi dzień poszłam po wyniki i do pani doktor. Czekało do Niej bardzo dużo ludzi.
- Jak ja tam wejdę bez kolejki? Przecież oni mnie zjedzą. - myślałam ze strachem, bo nigdy nigdzie nie musiałam wchodzić bez kolejki. Dowiedziałam się kto jest pierwszy i weszłam razem panią, która nie chciała się zgodzić, żebym z nią weszła. Pani doktor poprosiła, żebym została i wyprosiła na moment tamtą kobietę. Potem chciała porozmawiać tylko z moją Mamą, więc chcąc nie chcąc musiałam wyjść na poczekalnię- do jaskini lwa... Czegoś takiego jeszcze nie widziałam, od razu rzucili mi się do gardła... Nie było osoby, która by milczała. Według nich nadawałam się na polityka, bo oni tylko robią takie numery; byłam świnią i miałam świńską chorobę- tak nie wiedząc nic powiedział jeden starszy "bardzo miły" pan... Miałam łzy w oczach. Brakło mi już słów, aby cokolwiek powiedzieć. Weszłam bez kolejki jeden jedyny raz, a tu takie coś... Zaraz po tym pojechaliśmy do oddalonego o 60 km od naszej mieściny Centrum Onkologii. Tam od razu zrobiono mi biopsję węzła chłonnego oraz za dwa dni punkcję szpiku. Ani jedno ani drugie nie było zbyt przyjemne, zwłaszcza, że przy pobieraniu szpiku musiałam leżeć na boku, żeby nie przygnieść mojego Bombelka.
Na wyniki czekałam trzy tygodnie, ale i tak okazały się niejednoznaczne. I w tym momencie znów pojawiła się nadzieja. Miałam jechać do Warszawy na badania, ale ostatecznie przesłano wycinki. Znów to okrutne czekanie.
16 października już wszystko było jasne - lymphogranulomatosis maligna NS. No cóż...
szarą zakurzoną drogą
odeszła nadzieja...
Wiedziałam już co to znaczy, bo przez te kilka miesięcy zdążyłam się naczytać. Czekały mnie kolejne badania by ustalić stopień zaawansowania choroby. Zrobili mi prześwietlenie płuc... Oczywiście śródpiersie całe "zawalone"... LGM NS I CS IIA. Spotkanie z panią ordynator i ustalenie leczenia. Na początku miała być radioterapia, ale w końcu zdecydowano, że jednak będzie chemia...Na 2 listopada miałam wyznaczony pierwszy wlew - jeden cytostatyk Farmorubicyna.
- To cytostatyk, który nie przenika przez łożysko. - mówiła pani doktor.
- Farmo co?! Przez łożysko?! Ale ja nie chcę tego sprawdzać! Przecież chciałam tylko zajść w ciążę i urodzić zdrowe dziecko! Co ja tutaj robię?!!! - krzyczałam w myślach, nie wierzyłam Jej, a nawet myślałam, że dla nich byłoby lepiej żebym straciła to dziecko... Dziś nie wiem jak mogłam coś takiego pomyśleć...
2 listopada pojawiłam się w ambulatorium na pierwszej chemii... Jacy wszyscy byli mili, przecież kobieta w ciąży ma pierwszeństwo...
- Dzięki, ale wolałabym nie korzystać z tego przywileju w tej sytuacji...
Pamiętam jak weszłam na salę...położyłam się na fotelu i popłakałam się. Nie mogłam się opanować, nie potrafiłam przestać...Tak bardzo chciałam urodzić mojego Bombelka, tak bardzo się bałam... tak bardzo............................................................................
Pamiętam kobietę, która leżała na fotelu obok mnie... patrzyła na mnie tak dziwnie, jakbym spadła z kosmosu... Podczas gdy FARMORUBICYNA spływała mi do żył, Maleństwo dawało znać, że wszystko jest w porządku. Chyba wiedział, że bardzo się boję i za każdym razem, gdy pielęgniarka "montowała" mi wenflon i puszczała "wodę życia", On zaczynał się ruszać, spokojnie ruszać. Za trzy tygodnie od pierwszego wlewu włosy zaczęły mi wypadać garściami, więc żeby się nie wkurzać ogoliłam je. Dwa dni po którymś z kolei wlewie trafiłam na patologie ciąży na obserwację (aż 4 dni!), bo Maleństwo pewnej soboty nie chciało się ruszać. Na szczęście z dzieciątkiem wszystko było w porządku.
Tak przeszliśmy razem przez 5 wlewów. Ostatni 25 stycznia 2006 roku. Kolejny miał być 15 lutego, ale 14 o 14:23 w 39 tygodniu ciąży urodziłam moje Dziecko, mojego zdrowego Syna.
W godzinę po porodzie... 14.02.2006 | Kilkugodzinny Dominik... 14.02.2006 |
Niestety po porodzie okazało się, że mam dwa nowe guzy, jak się później dowiedziałam - z wysiłku. 7 marca 2006 roku rozpoczęłam agresywne leczenie ABVD. I tu zaczął się kolejny etap doświadczania różnego rodzaju bólu, zarówno fizycznego jak i psychicznego. Bardzo źle to wspominam, zresztą niewiele pamiętam z tamtego okresu.
Pierwszą rzeczą, która mnie przeraziła, to ilość tych wszystkich chorych ludzi, brak wolnych łóżek i ten chemiczny smród, który poczułam dopiero później. Dobijało mnie czekanie czasem po 6-7 godzin na obchód i decyzje, czy wyniki są na tyle dobre by dostać kroplówki.
7 marca, będąc na oddziale czułam się jakby ktoś na siłę zamknął mnie w małej klatce i oglądał jak dzikiego zwierza...laryngolog, onkolog i ginekolog...byłam wściekła i bardzo przygnębiona...byłam trzy tygodnie po porodzie, dwa po wyjściu ze szpitala do domu...nie wszystko zdążyło się zagoić... tego dnia nie chcę pamiętać. Jeszcze gdzieś w trakcie podawania chemii, znalazł się czas na kolejną, niezapowiedzianą punkcję szpiku i trepanobiopsję, którą trzeba było powtórzyć, bo nie udało się za pierwszym razem wyrwać dobrej kosteczki. Miałam ochotę wyskoczyć przez okno, ale lekarz mnie pochwalił, stwierdził, że jestem bardzo wytrzymała :) "Kroplówkowa uczta" tego dnia rozpoczęła się dopiero przed 15. Modliłam się, żeby tylko nie wymiotować, ale z tego wszystkiego to chyba byłoby najlepsze...Na początek zastrzyk z Zofranu- przeciwwymiotny. Pierwsza Doksorubicyna zleciała szybko i bez żadnych problemów, z nią nigdy nie miałam kłopotów. Druga najgorsza Dakarbazyna... ohydztwo i niestety największa... pierwszym razem leciała mi parę godzin ze względu na potworny ból ręki, trochę jakby wkręcanie w imadło :), ale musiałam przezwyciężyć ten ból, było już po 21, a ja chciałam wrócić do domu (60km) jeszcze tego samego dnia... znów ryczałam, byłam bezsilna, nie mogłam nic, kompletnie nic zrobić...zacisnęłam zęby i zwiększyłam przepływ kroplówki. Potem zastrzyk przeciwzapalny i gorączkowy, nie pamiętam nazwy. Trzecia była Bleomycyna- z nią także nie było problemu, 10-15 minut i koniec. Winblastynę dostawałam na końcu w zastrzyku, no i już na sam koniec kolejny zastrzyk "na dobry sen", bo zasypiałam po nim w mgnieniu oka. Jaka ulga, że udało się wrócić do domu, na własne żądanie, ale to nieważne...
Przez cały tydzień po pierwszej chemii nic nie jadłam, tylko piłam soki. Chyba bałam się zjeść cokolwiek, a poza tym nie miałam takiej potrzeby. Czułam się jakbym dostała w głowę jakimś młotem, okazało się, że mam 40 stopni gorączki. I tak codziennie dochodziły kolejne bóle różnych części ciała. Po drugim wlewie bolało mnie już wszystko i najgorsze, że nie pomagały żadne tabletki. Dostałam w końcu Tramal. Było cudownie choć na chwilę załagodzić ból, ale z drugiej strony, bardzo mi się chciało po nim spać. Niestety brałam go tylko dwa dni, bo na trzeci dzień czułam się po nim tak fatalnie, że przeżygałam i przespałam cały dzień. Po którymś z kolei wlewie okazało się, że grozi mi zawał, więc doszły kolejne "prochy"na nową dolegliwość.... cóż za
urozmaicenie życia... Po przedostatnim, czyli 6 wlewie czułam się tak źle, że jak się położyłam w piątek wieczorem, to wstałam z łóżka dopiero za tydzień w czwartek.
Maj 2006. Kilkadziesiąt dni przed zakończeniem chemioterapii... |
Z uśmiechem na twarzy 30 maja 2006 roku jechałam na ostatni wlew- chyba najgorszy... Dwa tygodnie po, gdy minęły już wszystkie bóle, zaczęłam znów żyć. Wspaniale było czuć się dobrze przez długi długi czas...
Pozostała już tylko radioterapia. Różne rzeczy słyszałam na ten temat, a że mam bujną wyobraźnię, to tworzyłam niesamowite historie :) Ale nie taki diabeł straszny... Miałam malowidła na klatce piersiowej oraz przepiękną maskę na twarz i szyję. Najgorszy był termin naświetlań od lipca do sierpnia. Już przy pierwszej wizycie pani radiolog uprzedziła mnie, że mogę się kąpać dopiero miesiąc po zakończeniu naświetlań. Najgorsze upały, a ja bez szans na chłodzący prysznic.
9 sierpnia było już po wszystkim, w końcu byłam wolna! We wrześniu dochodziłam do siebie wraz z mężem i dzieckiem nad morzem. Dobrze było nic nie robić i nie myśleć o szpitalach i leczeniu, no i w końcu po odzyskaniu smaku napić się piwka i zjeść coś dobrego.
Odpoczynek nad morzem. | Kołobrzeg - odpoczynek po zakończeniu leczenia. |
Moja walka z chorobą skończyła się dobrze. Walczyłam o dziecko, potem o swoje życie... Wygrałam...Dziś jestem mamą szesnastomiesięcznego Urwisa, który huśta się na umywalce w łazience i chowa na półkach w szafie...i czego On jeszcze nie robi :) To On wynagrodził mi wszystko...
*Dziękuję najbliższym za pomoc w tym ciężkim okresie - bez Was nie dałabym rady...*
Strony powiązane tematycznie z tym dokumentem: Profil ozdrowieńca Volcano znajdziesz tutaj.
|
_______________________________________________________________ Komentarze internautów dotyczące tego tekstu. Napisz własną opinię / zobacz więcej opinii.
autorytarna | 2017-04-13 21:05 | Nie jestem chora i dzięki Bogu nikt z mojej rodziny... i modlę się żeby tak zostało i za ludzi takich jak Pani i mały wieli człowiek dla którego warto żyć :* |
nr9KuHa9 | 2016-05-18 03:43 | 01/09/2012 at 3:19 pm</a>stephen ka#rTh&s8230;ScEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARSCH STEPHEN E KARS… Log in to Reply</a> |
straszna choroba | 2015-04-20 14:22 | Czytajac pani wpis , wrocily tez moje wspomnienia . Moja 12 letnia corcia przeszla te straszna chorobe , i doskonale rozumiem co pani przezywala . Zycze duzo zdrowka i wytrwalosci.Pozdrawiam. |
Aga | 2012-04-04 14:14 | poszukuję pań, które zdecydowały się urodzić dziecko podczas choroby nowotworowej. Agnieszka 516444962
|
IZA | 2010-10-13 22:04 | 0,WITAJ PRZESZŁAM TO SAMO CO TY W 7 MIESIĄCU CIĄŻY DOWIEDZIAŁAM SIĘ O CHOROBIE JESTEM 2 MIESIĄCE PO RADIOTERAPI I CZEKAM NA WEYNIKI GRATULUJE WYTRWAŁOŚCI I WIARY |
|
|