on-line: 1 gości: 1 użytkowników: 0
dzisiaj: 3 ogółem: 8994567 licznik od: 09.02.2006 |
|
Mam wspaniałą córkę, która bardzo prosiła nas o braciszka. Pomimo naszych usilnych starań Pan Bóg nie chciał nam dać drugiego dziecka. Wszystkie badania podobno były dobre, lekarz zalecił dużo cierpliwości. W końcu udało się - zaszłam w ciążę. To był
październik 2004 r. Ale od samego początku było coś nie tak. Bardzo źle się czułam, ciągle wymiotowałam, co w konsekwencji objawiało
się ciągłym spadkiem masy ciała. A przecież powinno być odwrotnie. Lekarze zapewniali, że to normalne i samo przejdzie. Przez całą zimę
chorowałam, ciągle łapałam jakieś infekcje. Lekarz rodzinny przepisywał mi jakieś lekarstwa nie badając mnie, bo byłam w ciąży i
antybiotyków to raczej nie powinnam brać. W kwietniu moja waga spadła o następne 2 kg. Nie miałam siły na nic. Snułam się po domu i prosiłam Boga, aby donosić tę ciążę. W końcu moja doktorka wysłała mnie na badania tarczycy. Wyszły dobrze, ale endokrynologa zaniepokoiły moje powiększone węzły chłonne. Zlecił mi dodatkowe badania, których nie zdążyłam zrobić. Mój synek postanowił urodzić się wcześniej (w 35 tyg.). Cieszyliśmy się, że jest zdrowy. Przez całą ciążę schudłam jakieś 7 kg, a po porodzie kolejne 8. Wyglądałam jak żywy trup: blada, sińce pod oczami, wychudzona. Nie karmiłam, bo niestety nie miałam pokarmu. Nikt mi nie podpowiedział, żebym zrobiła badania, na które dostałam skierowanie jeszcze będąc w ciąży. A ja po prostu nie miałam ani na to czasu, ani głowy. Przy małym dziecku, do tego wcześniaku, jest dużo roboty..
Pewnego dnia brałam prysznic i zaniepokoiły mnie wystające gule na szyi. O dziwo do tej pory ich nie widziałam. Będąc na szczepieniu z małym zapytałam pediatry, co to może być. Ona mnie dokładnie obmacała i powiedziała, że być może jest to tylko jakaś infekcja, ale nie powinnam tego tak zostawić. Dała mi do zrozumienia, że to może być coś groźnego. To był początek września 2005 r. I tak się zaczęła moja ziarnica i wycieczka po szpitalach. Po tym, jak pobrali mi węzła do badania, zorientowałam się, że nie mam
miesiączki. Zwaliłam to na stres i nerwy, ale dla pewności kupiłam test ciążowy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wynik okazał się
pozytywny. Zupełnie nie planowaliśmy tego, a nawet wręcz przeciwnie - brałam tabletki antykoncepcyjne. Więc jak to możliwe? Na to pytanie
szybko znalazła się odpowiedź.... 8 października miałam odebrać wyniki biopsji. Trochę się bałam, ale pomyślałam - skoro Pan Bóg dał mi
dziecko to przecież nie ześle teraz na mnie choroby. Na chirurgii nic nie chcieli mi powiedzieć, tylko tyle, żebym z tym wynikiem
poszła do onkologa na konsultacje. Od razu zeszłam do gabinetu. Weszłam i poprosiłam lekarza o przeczytanie wyniku, bo przecież ja nic
z niego nie rozumiałam. Odesłał mnie do kartoteki w celu umówienia się na wizytę za dwa miesiące. Uparłam się, że nie wyjdę, dopóki mi nie powie, jaki jest ten cholerny wynik. Wziął go do ręki, przeczytał i poprosił, żebym poczekała. Myślałam, że się wścieknę na tym
korytarzu! Czy to taki duży kłopot przeczytać mi linijkę tekstu?! Kiedy weszłam do gabinetu ponownie, rozmawiał ze mną już zupełnie
inaczej. Zaczął mnie badać i mówić, jaki jest wynik - nowotwór węzłów chłonnych, zwany potocznie ziarnicą. A więc rak - pomyślałam. Wtedy
lekarz mnie uspokoił, i powiedział, że to jest bardzo łagodna odmiana nowotworu, który się da wyleczyć. Ok, pomyślałam, będzie dobrze. I
wtedy przemknęło mi przez myśl, że przecież jestem w ciąży... Lekarz na to odpowiedział, że nie da się utrzymać ciąży przy leczeniu - albo
jedno albo drugie... A na moje pytanie, jak mogło dojść do zapłodnienia, skoro brałam tabletki, odpowiedział, że choroba pustoszy
organizm, więc pewnie nie działały do końca tak, jak powinny. Wyszłam stamtąd i pomyślałam "co ma być to będzie". W naszym szpitalu
nie chcieli się podjąć mojego leczenia, więc zostałam skierowana do Centrum Onkologii w Warszawie. Cały czas był ze mną mój mąż, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Skierowali mnie do instytutu patomorfologii po wycinek mojego węzła. Tam przytuliłam się do mojego męża, zapytałam go czy wie, co nas czeka. Uśmiechnął się i powiedział, że będzie dobrze. Tam po raz pierwszy i ostatni pomyślałam, że to coś,
co może mnie zabić. Później zaczęłam traktować swoją chorobę jak jakieś wyzwanie, jakiś etap w życiu, który trzeba przejść i dalej
normalnie żyć.
W Warszawie trafiłam na super doktorkę. Od początku mówiła mi, że będzie dobrze, tylko ja muszę w to uwierzyć. I tak się stało. Wiedziałam, że musi być dobrze!!! Leczenie miało się rozpocząć po 10 tyg. ciąży. Wtedy podobno już dziecko jest na tyle rozwinięte, że można zacząć radioterapię. Jednak los chciał inaczej... 6 listopada dostałam takiego krwotoku, że nawet ręcznik, którym próbowałam zatamować krwawienie nie pomógł. Na izbie trafiłam na okropną lekarkę, która na mnie prawie nakrzyczała "Czegóż płaczesz dziewczyno! Masz dwoje dzieci, to jeszcze nie tragedia. Przecież to trzecie a nie pierwsze!" Wredna małpa! Przecież to nie roślinka, tylko człowiek!!! Cóż że nie planowane, że trzecie. Przecież to moje dziecko! Rozryczałam się na dobre. Odkleiło się łożysko, ciąża obumarła i niestety trzeba było usunąć. Ktoś tam na górze zadecydował za mnie... Zaczęły się chemie. Najpierw było nieźle. Po trzeciej zaczął się koszmar. Ciągle miałam torsje, wymiotowałam już na oddziale i tak całą dobę. Nie pomagały mi żadne środki. Ciężko było... Ale
najgorsze było jeszcze przed nami. Po czwartej chemii mój mąż ciężko się poparzył. Jakby jeszcze tego wszystkiego było mało, nie otrzymywał zasiłku chorobowego, bo coś w papierach ZUS-u było pokręcone. Przetrwaliśmy tylko dzięki pomocy moich rodziców. Za to będę im
wdzięczna do końca życia! Włosy wypadały mi systematycznie po trochu. Całkowicie wypaliło ich naświetlanie. Ale szybko odrosły i są jeszcze ładniejsze. Przez to całe leczenie mój synek urósł, postawił pierwsze kroczki, a mnie przy tym nie było. Córka, choć miała wtedy 4 lata, doskonale wiedziała, co się dzieje. Sama jej o wszystkim mówiłam. Jest bardzo rozsądna i szybko wydoroślała przez tą moją chorobę. Nieraz kiedy miałam doła przychodziła do mnie, sadowiła się na kolanach i mówiła: "nie martw się mamuś, pokonamy tego raka!" Te słowa dodawały mi takiego powera, jak nic na świecie. 14 czerwca 2006 roku usłyszałam od pani doktor, że jest dobrze, na tomografach czyściutko, widzimy się za miesiąc na wizycie kontrolnej. Nie mogłam uwierzyć, że to JUŻ!!! Do tej pory jest wszystko dobrze. Na początku miałam dostać 16 chemii, później 12, ale dzięki mojemu pozytywnemu nastawieniu skończyło się na 8. Choroba szybko się wycofała.
Jestem przykładem na to, że jak się jest upartym, to dopnie się swego. Wiem, że nie jest lekko, ale nikt
nie obiecuje, że tak będzie. Trzymam kciuki za wszystkich, którzy są w trakcie leczenia. To WY rządzicie swoim życiem, nie ta złośnica!!! Właśnie kończę pisać pracę magisterską, więc trzymajcie kciuki, żebym się obroniła!!!
Ściskam serdecznie!!
Strony powiązane tematycznie z tym dokumentem: Profil ozdrowieńca Anety znajdziesz tutaj.
|
_______________________________________________________________ Komentarze internautów dotyczące tego tekstu. Napisz własną opinię / zobacz więcej opinii.
czarna44 | 2009-10-23 08:20 | ja jestem w trakcie leczenia mialam zrobiony niedawno pet-ct w srode mam zadzwonic po wyniki bardzo sie boje gdzyz one maja zadecydowac jak dalej bede leczona a dostalam juz na kursy w ciazy abv czyli 4 wlewy i do tej pory 3 kursy beacopp eskalowany naprawde sie boje co dalej bedzie |
Anetka, GG:16147792 | 2009-05-27 22:00 | dawno TU nie zaglądałam... a tu widzę ruch i rotacja niesamowita... szkoda, bo chorują coraz młodsi... a ja się w ogóle chciałam pochwalić: 3 lata mija, na PECIE czyściutko :))) mam to już NA PEWNO ZA SOBĄ!!! wszystkim Wam tego samego życzę!!! będzie dobrze, tylko wierzcie w to ze wszystkich sił! BUZIAKI DLA WSZYSTKICH <3 <3 <3 |
Anetka, GG:6795682 | 2008-04-29 17:16 | Właśnie byłam na kontroli w CO i wiecie co mi pani doktor powiedziała? "Wstyd z takimi wynikami po CO chodzić" w sensie, że są po prostu "za dobre" jak na pacjenta CO. Masakra! A, i jeszcze jedno, zapomniałam Wam się pochwalić, w piątek obroniłam pracę magisterską z wynikiem bardzo dobrym. Trochę mnie to nerwów kosztowało, ale dopięłam swego! Pozdrawiam! |
Anetka, GG:6795682 | 2008-04-16 21:48 | Dzięki wszystkim za ciepłe słowa. Każdemu z nas życie płata różne psikusy, czasem trudno się pozbierać. Ale najważniejsze żeby wstać i iść dalej. Nieważne, czy mamy przed sobą rok, pięć czy pięćdziesiąt. Dużo mamy jeszcze do zrobienia na TYM świecie. Pozdrawiam wszystkich zaglądających do Ziarniaczków! |
Tomaszek, GG:7061178 | 2008-04-16 18:08 | Potwierdzam! wiara i upór a przedewszystkim chęć dalszego bycia z rodziną i dziećmi to nas trzyma przy życiu i pomaga wytrwać. Wyrazy wspólczucia z powodu dzieciątka:(
|
|
|