SPOŁECZNOŚĆ
 kalendarz
ZIARNICA
 Co to za choroba?
  etiologia
  objawy
  rozpoznanie
  klasyfikacja
  historia ZZ

 Jak nas leczą?
  chemioterapia
   abvd
   mopp
  immunoterapia
  radioterapia
  chirurgia
  przeszczep szpiku

 Warto wiedzieć
  afereza
  przeszczep
  cytostatyki
  kontrola
  półpasiec
  USG

 Skutki leczenia
  włosy
  skóra
  pamięć
  płodność
  psychika
  pełna lista

FORUM
wyciąg z netykiety
 ogólne
 czy mam ziarnicę?
 chemioterapia
 radioterapia
 przeszczep
 kulinarnie
 hyde park
wyszukaj na forum
 
najczęściej szukane frazy

OPOWIADANIA
 bez happy endu?
 radioterapia
 nasza ZZ
 pamiętnik Heli
 historia - Anetka
 historia - Baldi
 historia - Binka
 historia - Carinka
 historia - Dzidka
 historia - Tomaszek
 historia - Volcano
 anegdoty

AKTYWNE SONDY
historia sond

Z POLA WALKI
Lista blogów

GALERIE
 ozdrowieńcy
 trzy twarze
 łyso Ci?

Marysia Kotvica

WASZE WPISY
 komentarze stron
 księga gości

RÓŻNOŚCI
 archiwum
 tu jesteśmy
 geolokalizacja
 strony użytkowników

LICZNIK
 on-line: 1
gości: 1
użytkowników: 0

dzisiaj: 40
ogółem: 8994508
licznik od: 09.02.2006

TWOJE KONTO
zapomniałem hasła
login:
hasło:

pamiętaj mnie

NIE MASZ KONTA?
załóż sobie
po co mi konto?

zarejestrowanych: 1492

REKLAMA :)

Los jest przewrotny....



To ja tuż przed zakończeniem leczenia :)
Tak... Już wydawało mi się, że moje pogmatwane życie zaczyna pomalutku układać się. W pracy dostałam awans i podwyżkę, w życiu osobistym pojawił się ktoś, no i w końcu upragniony urlop :) Trochę czasu tylko dla mnie!!! Z dala od pracy, z dala od codziennej gonitwy. Wtedy właśnie stwierdziłam, że to jest to na co czekałam od kilku ładnych dobrych lat. Zaczynałam nowe - w końcu poukładane i spokojne życie!

No ale nic, urlop urlopem, ale są rzeczy które trzeba pozałatwiać, a wolne od pracy to jedyna szansa. Jedną z tych rzeczy było uzyskanie od lekarza ogólnego zaświadczenia, że... jestem zdrowa. Chcąc nie chcąc zasiadłam w trzygodzinnej kolejce, użalając się nad sobą, jak tak można urlop marnować... W końcu dotarłam, lekko już podirytowana, bo co jak co, ale siedzieć w kolejkach to ja nie lubię :)

    Pani doktor patrząc w moją kartę bez problemu zaświadczenie wystawiła, ale ja stwierdziłam, że skoro swoje już odczekałam to przy okazji zapytam o tą "kulkę" na szyi, którą od jakiś dwóch tygodni sobie noszę i niech mi coś na ten kaszel da.... Miałam dużo szczęścia, trafiłam na lekarza, który nie dość, że nie zbagatelizował tych sygnałów, ale co najważniejsze od razu wiedział co robić. Natychmiastowe skierowanie na rtg płuc i badania krwi. Kilka dni później już ze zdjęciem (na którym wyszły jakieś zmiany) i wynikami (OB 30) dostałam do ręki skierowanie do Specjalistycznego Szpitala Chorób Płuc i Gruźlicy...

    Tak..... Los jest bardzo przewrotny.... Wydaje Ci się, że zaczyna się układać, zaczynasz planować sobie coś... Idziesz do lekarza po zaświadczenie o dobrym stanie zdrowia, dostajesz go, ale również skierowanie do szpitala, gdzie wkrótce okaże się, że... :/

A pomyśleć, że najbardziej bałam się gruźlicy...

Entliczek, pentliczek - czyli szukanie...


    Do szpitala trafiłam 21 września 2006. Z nastawieniem, że to jakieś kosmiczne nieporozumienie, że przecież zbyt pięknie jest, żeby coś się mogło wydarzyć złego... Na dzień dobry zobaczyłam zaniepokojony wzrok lekarza, który mnie przyjmował i usłyszałam: "W pierwszej kolejności musimy wykluczyć chłoniaka". Zapytana o jakieś inne, nietypowe dolegliwości, wspomniałam o uporczywym swędzeniu, drapałam się do krwi... (do teraz mam ślady na nogach). Zaskoczyła mnie reakcja lekarza - znowu popatrzył jakoś tak dziwnie...

    Przyjęli mnie na oddział pulmonologiczny no i zaczęło się... Nie wiem ile w sumie badań przeszłam. Zero informacji od lekarzy o wynikach. W trakcie rozmowy z dziewczyną z pokoju, wspomniałam, że chcą wykluczyć chłoniaka i usłyszałam: "a wiesz, że to rak węzłów chłonnych?" Nawiedzona jakaś... :/ Przecież na nowotwory chorują inni, nie ja...

    Zaczęłam na siłę sobie i wszystkim dookoła udowadniać, że nic mi nie jest. Miałam wrażenie, że to jest jakiś cholerny sen, że nagle się obudzę i wszystko wróci do normy... :/ Generalnie we "śnie" byłam pogrążona jeszcze jakiś czas, może to i lepiej, bo łatwiej było mi znieść najtrudniejszy etap w moim życiu...

    Dni mijały a ja dalej nic nie wiedziałam, zaczęłam wariować. Od kompletnej negacji do histerycznego wręcz płaczu. Nie ma nic gorszego, niż czekanie i niewiedza... Codziennie słyszałam: "jeszcze nic nie wiemy"!!! Koszmar!!! W końcu wymusiłam rozmowę. Pierwotnie podejrzewali u mnie sarkoidozę (chorobę płuc) lecz kolejne badania wykluczyły tą możliwość. Ale czego konkretnie szukali dalej się nie dowiedziałam, z wyjątkiem: "To może być jakaś pierdoła, albo coś poważnego. Dopóki nie mamy wyników nic nie możemy powiedzieć" :/ Nic, ani słowa o chłoniaku, o którym usłyszałam od lekarza przyjmującego mnie do szpitala. Jak się później dowiedziałam nie chcieli mnie niepotrzebnie denerwować... W końcu podjęto decyzję o wykonaniu CT klatki piersiowej i o pobraniu do analizy węzła nadobojczykowego.

    Sam zabieg usunięcia węzła zapadnie mi w pamięci na zawsze... Do tego dnia jeszcze miałam nadzieję, że to jednak nic poważnego. Jednak w trakcie zabiegu, chirurg pochylony tuż nad moją twarzą powiedział do siebie pod nosem: "k...wa, ile tego tu jest"... Wtedy zaczęłam płakać. Słowo nowotwór coraz częściej przewijało się w moich myślach.

    Od tego momentu zostało już tylko czekanie. Tydzień spędzony w szpitalu, gdzie kompletnie nic się nie działo. Z perspektywy czasu ten okres wspominam najgorzej. Czekanie na "wyrok"... Lekarze, którzy nawet nie spojrzeli mi w oczy... Codzienny obchód, który nic nie wnosił... O przepustce nie było mowy...

    W końcu nadszedł ten dzień, ordynator poprosił mnie do swojego gabinetu i usłyszałam: "Mamy diagnozę, to ziarnica złośliwa - nowotwór węzłów chłonnych. Może się pani cieszyć, podejrzewaliśmy coś o wiele bardziej poważnego"


Weekend między szpitalami. Za dwa dni miałam
rozpocząć walkę, która zajmie mi prawie rok życia.
Ostatnie zdjęcie w moich włosach.
Wychodziłam na miękkich nogach, w głowie mi szumiało i krążyła tylko jedna myśl, mam się cieszyć, że mam nowotwór? O co tu do diabła chodzi??!!! Ale zaraz potem przypomniało mi się co jeszcze m.in. powiedział: "Jutro pani wychodzi, ma pani cały weekend dla siebie. Proszę go dobrze wykorzystać!! We wtorek zostaje pani przyjęta na oddział chemioterapii w BCO. Powodzenia..."

To był dziwny weekend, niezapomniany. Faktycznie "mój", niczego sobie nie odmawiałam i patrzyłam tak zachłannie na świat, jakbym już miała go nie oglądać. Naznaczony łzami, ale też radością, że po ponad dwóch tygodniach jestem na "wolności", jednak przede wszystkim strachem przed nieznanym. Bałagan w głowie... Wiedziałam, że przede mną długa walka. Ale jak to wygląda miałam się dopiero przekonać...

Co mnie nie zabije, to... - chemioterapia


    10 października 2006 trafiłam na oddział chemioterapii BCO. Hmmm, tu kolejny szok. Chyba nawet większy niż w momencie, kiedy usłyszałam diagnozę. Po raz pierwszy w życiu byłam na "takim" oddziale, zobaczyłam ludzi łysych, kobiety w chustce (i to nie był jakiś talk show w TV) pod kroplówkami, chodzących ze stojakami, na których wisiały jakieś kolorowe torebki z płynami. Ja nawet nie wiedziałam, że na tym polega chemioterapia. I znowu wrażenie, że śnię... Chciałam krzyczeć, że to pomyłka, że ja nie jestem jedną z nich!!! Chciałam uciec... Niestety ledwo mogłam wydusić słowo, a co tu mówić o krzyku. I ten cholerny sen nie chciał się skończyć...

    Krótka rozmowa z ordynatorem, w tym samym dniu CT brzucha i trepanobiopsja, która miała stwierdzić czy zajęty jest szpik (szczęśliwie okazało się, że zarówno szpik jak i brzuch był czysty :), zdiagnozowano mnie na NS I CS II B). Potem dłuższa już rozmowa z lekarzem prowadzącym, z której zapamiętałam tylko kilka zdań: "To nie będzie zabawa w przedłużanie życia, to będzie ostra walka o życie" oraz, że wyjdą mi włosy i być może już nigdy nie będę mogła mieć dzieci....Dowiedziałam, się również, że będę miała podane 6 kursów chemioterapii ABVD, szkoda tylko, że nie powiedziano mi, że 1 kurs = 2 wlewy... :/

    A ja się dalej nie mogłam obudzić..... To co wtedy mówił do mnie lekarz pamiętam jak przez mgłę, musiałam być w "lekkim" szoku, bo po zmierzeniu ciśnienia padło momentalnie pytanie: "Co dać pani na uspokojenie?"

    Na oddziale spędziłam tylko kilka dni (na szczęście). Pierwsze podanie chemii, nawet dość znośne :) Tylko ta dacarbazyna, jak mnie ręka bolała i momentalnie mdłości.... Zaczynałam poznawać "uroki" bycia pacjentką oddziału chemioterapii... No nic, pierwszy wlew za mną i na drugi dzień wróciłam do domu. Od tej pory przychodziłam do szpitala tylko co dwa tygodnie, na tzw. oddział dzienny.

    Następne pół roku wyznaczone było datami kolejnych wlewów. Po każdym kilka dni dochodzenia do siebie, pozostały czas w miarę możliwości spędzałam "normalnie"

    Kolejne kilka wlewów były już jednak coraz cięższe. No tak, podobno pierwsza chemia to szok dla organizmu, drastyczny spadek wartości. Organizm z dnia na dzień był coraz słabszy. Drugi wlew - zaczęły się nie tylko wymioty, ale także, jak się miało okazać, to był moment kiedy zaczęły mi wypadać włosy... Najpierw zostawiałam je na szczotce, a później już wszędzie. Zaczęłam dostawać szału, więc nie czekałam długo i własnoręcznie maszynką zgoliłam je. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek zdobędę się na taką ekstrawagancję :) A kilka dni wcześniej pielęgniarki na "dziennym" pocieszały mnie, że: "Jeszcze żadna ziarnica nie chodziła u nas w peruce" Czyżbym miała być tą pierwszą..? :/ Na szczęście profilaktycznie byłam już zaopatrzona w perukę.

    Z ta peruką to w ogóle wiąże się zabawna sytuacja, siedzę sobie na chemii (bodajże trzecie czy czwarte podanie) i rozmowa zeszła na temat peruk. Wszystkie panie były zaskoczone, że to nie są moje naturalne włosy i niektóre poprosiły o model i numer, żeby sobie podobną kupić. W tym momencie wchodzi pielęgniarka, usłyszała temat rozmowy (ale niedokładnie) i zwraca się do mnie: "Niech pani nie kupuje peruki, mówiłyśmy przecież, że nie wypadną. Naprawdę szkoda pieniędzy" Długo nie mogła zrozumieć, dlaczego cały oddział dzienny ryknął śmiechem :) Swoją drogą wspaniałe kobiety, dla każdego zawsze znalazły dobre słowo!!!

    Kolejny wlew i kryzys... Wyniki spadły poniżej dolnej granicy, ponieważ czułam się doskonale uprosiłam panią doktor, żebym jednak miała podaną chemię, nie chciałam przekładać niczego, chciałam jak najszybciej mieć to za sobą... Dostałam "warunkowo" z komentarzem, że na pewno w ciągu dwóch tygodni nie podciągnę wyników na tyle, żeby mieć kolejny wlew planowo...

    Ha!!! Nie wzięła pod uwagę uporu i charakteru góralskiego :D W przeciągu dwóch tygodni wyniki mi podskoczyły tak, że aż sama byłam zaskoczona!!! [wielkie podziękowania dla Mamy, która robiła mi soczki z buraków i marchewki oraz dla producenta wina Egri Bikaver ;)]

    No ale miało być o kryzysie, a ja tu o winie... :)

    Był i to konkretny. Już w trakcie wlewu miałam coraz większe mdłości, Atossa w zastrzyku nie pomagała, dostałam jeszcze w tabletkach, nic!!! Nie wiedziałam już jak mam siedzieć, wszystko mnie bolało. Jak na złość ręka i żyła odmówiły posłuszeństwa, więc wredna dacarbazyna spływała ślimaczym tempem, a mi łzy zaczęły spływać z bólu. Czegoś takiego nigdy wcześniej, ani później nie przeżyłam... Nareszcie koniec, zwlokłam się z leżanki i chwiejnym krokiem ruszyłam do domu. Mieszkam koło szpitala, z okna go widzę, a mimo to, ta droga trwała wieczność. Musiałam wzbudzać zainteresowanie, bo szłam trzymając się ścian budynków, nie miałam siły już powstrzymywać łez... Jak tylko przekroczyłam próg domu rzuciłam ciuchy na podłogę i pognałam do ubikacji. To było okropne, miałam silną biegunkę, a równocześnie wymiotowałam. Serce waliło jak oszalałe. W przerwach leżałam zwinięta i ryczałam z bólu, myślałam, że zadzwonię po pogotowie. Przez myśl mi przeszło czy to już koniec? Czy tak ma wyglądać moje pożegnanie z tym światem?...:/ Trwało to około dwóch godzin po czym... minęło jak ręką odjął. Podobno była to reakcja organizmu na dwa plasterki zielonego ogórka... :-(

    No, ale na szczęście potem było już z górki :) Oczywiście zdarzyło się jeszcze kilka "pawików", ale to nic w porównaniu z poprzednim doznaniem. Wtedy też zaczęłam korzystać z życia. Na złość złośnicy!! Tak właśnie, paradoksalnie podczas choroby poczułam głód życia. Zaczęłam wychodzić z domu, chodzić do kina (zdarzało się, że w trakcie weekendu byłam dwukrotnie) i do teatru. Przed chorobą, w kinie bywałam średnio raz na pół roku, na nic nie miałam czasu... Teraz postanowiłam wykorzystać to, że w końcu miałam czas dla siebie, tym bardziej że kolejne podanie chemii znosiłam coraz lepiej. Poza tym coś około 4 wlewu czułam to niesamowite podekscytowanie, że już wkrótce koniec....

    W tym miejscu będzie o największym rozczarowaniu w trakcie leczenia. Już wcześniej coś podejrzewałam, ale nie dopuszczałam tej myśli do siebie. Zapytać też nie miałam odwagi, bo bałam się potwierdzenia mojego przypuszczenia... ale w końcu nie wytrzymałam. Ze strony dowiedziałam się, że wlew a chemia (1 kurs) to niekoniecznie to samo. Ale ciągle pamiętałam rozmowę z lekarzem, który potwierdził mi, że po 6 chemiach jest koniec, a datą graniczną były Święta Bożego Narodzenia. Dokładnie 3 miesiące po rozpoczęciu leczenia, więc tu niby pasowało. Przy piątym podaniu postanowiłam się upewnić. Zapytałam, czy następny wlew to już na pewno będzie ostatni, bo... Nie zdążyłam dokończyć, usłyszałam: "Jaki ostatni? Pani ma zaplanowane 6 kursów, a to oznacza 12 wlewów. To nawet połowa nie jest" A do licha miał być koniec... :/ No wtedy to się podłamałam, jak ja nie lubię takich niedomówień!!! Wiem, moja wina, trzeba było pytać wcześniej... No cóż, człowiek nie wie, ile jest w stanie znieść dopóki sam nie będzie musiał... Nic to, the show must go on.

    W połowie chemioterapii kontrolny CT. REGRESJA PONAD 50% W końcu po trzech miesiącach wiedziałam, że to co się ze mną dzieje ma sens!!! Że warto!!!

    W zasadzie można powiedzieć, że po pewnym czasie przyzwyczaiłam się do takiego życia, zacisnęłam zęby i uśmiechałam się wokoło. Ale najdziwniejsze jest to, że to nie chemia mnie wykańczała, tą znosiłam zaskakująco dobrze. Ja chciałam już do "żywych" wracać!!! Na przekór!! Robić wszystko to, na co wtedy nie miałam siły. Kino, teatr to było już dla nie za mało. No więc znowu los (przewrotny i zaskakujący reżyser) zapodał mi niespodziankę w postaci autka - (dzięki siostrzyczko)!!! Po dwunastu latach od zrobienia prawa jazdy (i nigdy!!! za kółkiem) wykupiłam jazdy u instruktora i zaczęłam na nowo uczyć się jeździć!!! Od marca jestem dumną posiadaczką "szałowej/szalonej babki" (taka pieszczotliwa nazwa od nr rejestracyjnego) i coraz lepiej radzącym już sobie kierowcą :) Heheh, ale nigdy nie zapomnę miny instruktorki, kiedy dowiedziała się na co choruję!! Dobrze, że ja siedziałam za kierownicą, stłuczka murowana :)

    Jakoś pod koniec chemioterapii kończyło mi się już zwolnienie lekarskie więc wystąpiłam z wnioskiem do ZUS-u o przyznanie mi świadczenia rehabilitacyjnego. 3 m-ce i wracam do życia, tyle mi wystarczy. Jednak lekarz orzecznik miał trochę inną koncepcję... Po kilku minutach przeglądania wypisów szpitalnych usłyszałam: "Przyznaję pani rok świadczenia rehabilitacyjnego" Na co ja z nieukrywanym oburzeniem: nie zgadzam się, góra 3 miesiące, więcej nie potrzebuję!!!! Widok zdumionej twarzy lekarza orzecznika, który chce przyznać pacjentowi dłuższe świadczenie, a pacjent nie chce - BEZCENNE :)

    No cóż, musiałam podpisać oświadczenie, że to na wyraźne moje życzenie taki krótki okres i zapewnić, że jakby co to się zgłoszę celem przedłużenia. Ale ja nie przewiduję żadnego "jakby co"!!!!!!

    W końcu nadszedł ten upragniony dzień, 16 marca ostatnie podanie chemii!!!! Wszyscy, ale to wszyscy w szpitalu znali już tą szczęśliwą wiadomość :) Nie było osoby, której się nie pochwaliłam!!!! Niestety moje żyły powiedziały stop i na finiszu pobiłam rekord wlewu, ponad 6 godzin. Jako ostatni pacjent siedziałam już na korytarzu i modliłam się do dacarbazyny, żeby już się skończyła. Ale świadomość tego, że to już ostatni raz dodawał mi skrzydeł!!!

    Podsumowując ten etap mojego leczenia mogę się pochwalić tym, że mimo przechodzenia chemii zimą, ani razu (!!!) nie byłam nawet przeziębiona. Ani razu nie miałam przesuniętej chemii ze względu na złe wyniki. Ani razu nie musiałam się wspomagać żadnymi tabletkami typu Neupogen. Ucierpiały żyły, i to konkretnie, już pod koniec był problem, żeby znaleźć jakąś dobrą, wszędzie zrosty. Ucierpiał mój wygląd, sterydowym kilogramom mówię stanowcze NIE!!!! Niestety na razie bezskutecznie... :/

    Ale warto było!!! Na zakończenie chemioterapii kontrolny TK, który wykazał prawie 100% regresję!!! W zasadzie zostały mi jeszcze 2 powiększone węzły, które mogły być już zwłókniałe. "Moja" pani doktor pokusiła się nawet o stwierdzenie: "W zasadzie można mówić o remisji, tylko te dwa węzły są powiększone. Gdyby nie one mielibyśmy pewność" I dlatego przekazano mnie do zakładu radioterapii na "promyczki" I to w planach jakieś 6 tygodni, kurcze zaczęłam się martwić, czy zdążę przed urodzinami... :/

Solarium na NFZ - radioterapia...


    I cholera znowu to dziwne uczucie. Co mnie czeka? Chemię znałam już od 6 m-cy, wiedziałam czego mogę się spodziewać, a tu znowu nieznane... Do tego ten artykuł o radioterapii na stronie, przerażał... Na szczęście z wypowiedzi innych osób wiedziałam, że skutki uboczne nie są jednakowe dla wszystkich. Wiele osób przechodziło to lekko w porównaniu z chemią. Niektórzy wręcz bez efektów ubocznych... A ja? Miało się wkrótce okazać...

    Zaczęłam 28 marca 2007. Ale to nie tak od razu, pierwsze rozmowa z radiologiem, kolejny CT (tym razem na sucho, bez kontrastu) i najpiękniejsza wiadomość: naświetlana będę tylko 18 razy (dawka 36 Gy). Jednak zdążę przed urodzinami!!! I to tylko w śródpiersiu, kark oszczędzą, więc świeżo wyhodowane włoski nie wypadną!!!!!

    A właśnie, bo już od kilku dni dumnie paraduję z 3 cm fryzurą :)

    Radioterapia okazała się "kaszką z mlekiem" w porównaniu z chemią. Zostałam "ustrojona" w barwy plemienne, pouczona jak mam o nie dbać, przećwiczona została pozycja na symulatorze i heja. Szpital mam pod nosem, więc nawet codzienne wizyty nie stanowiły dla mnie problemu.

    Samo naświetlanie trwało 1 minutę, trochę dłużej ustalanie pozycji. Nic nie boli, nic nie widać (hehe, spodziewałam się jakiś laserów niczym mieczy z "Gwiezdnych wojen", którymi będą mnie traktowali). Hmmm, w zasadzie wspominałabym wręcz z sentymentem ten etap leczenia, gdyby nie fakt codziennego striptizu, który robiłam :-( Codziennie inny technik, czasami nawet dwóch (no oki, bywały i kobiety). Jednak pod koniec zauważyłam, że ten ekshibicjonizm nie robi już na mnie takiego wrażenia, w końcu człowiek to takie zwierzę, że do wszystkiego przywyknie...

    Czasami zastanawiam się, czy faktycznie mnie czymś naświetlają. Zero skutków ubocznych, nic kompletnie. Czy skóra jest zaróżowiona też nie widziałam, bo talk w połączeniu z mazakami i potem stworzył na skórze istne arcydzieło :) Radioterapia, a w zasadzie sama jej końcówka przyniosła mi kolejną niespodziankę. Otóż na 6 promyczków przed końcem spotkałam się z samym bossem - Baldim :) Zafundowalismy sobie sympatyczną wycieczkę do Żywca gdzie, ku jego zaskoczeniu, tzn. zaskoczeniem dla niego, był fakt, że ja mogę:) - wypiliśmy sobie w browarach żywieckich piffko :) Zaprawdę, udane spotkanie. I kolejny raz okazało się, że szanowna zz nie zdominowała nas! Owszem, ten temat przewijał się w rozmowie, ale był drugoplanowy. Dzięki Baldi:* Teraz czas zrealizować kolejny plan: "Tak się bawi, tak się bawi - ZIAR-NI-CA" ;)))


Ja z Baldim =)

    Ha! Stało się!!! Dokładnie w miesiąc od rozpoczęcia radioterapii skończyłam. W końcu mogłam oliwką zmyć te bohomazy z siebie i odkryłam skórę - lekko zaróżowioną. Dokładnie wyglądało to tak, że miałam na dekolcie różowiutki kwadracik :) A więc jednak mnie naświetlali, heheh :)

    I nastał ten długo oczekiwany moment... "Nadejszła wiekopomna chwila" Stało się... Koniec...? Czy niekończąca się historia..? Ostatnie spotkanie z lekarzem, kilka wskazówek, do ręki wypis ze szpitala. I hasło: "Pani ma być zdrowa!!! Teraz juz tylko badania kontrolne." A więc najbliższe badanie za 3 miesiące... No nic, poczekam... Tyle już wytrzymałam przecież :) To "tylko" 3 miesiące...

    No i poszłam sobie, a co... Trochę szczęśliwa, trochę zagubiona, trochę nie dowierzałam, że to faktycznie juz koniec. Nawet nie było tak źle. Kurcze no!!! Skończyłam leczenie!!!

The end or never ending story...?



Moje 30-ste urodziny...
    Moje trzydzieste urodziny. Taka okrągła rocznica. Przyszedł czas podsumowań. Co mi się udało zrealizować, czego nie zdążyłam.... Przypominam sobie wcześniejsze wyzwania, które były dla mnie tak istotne. Heh, coś jednak się udało :) Tyle, że wartości jakieś inne... Praca, pieniądze, pozycja - jaki banał :/ Czemu już nie cieszy, przecież się udało? Czemu tak zazdrośnie patrzę na młode mamy, szczęśliwe pary..?

    Przecież dostałam prezent od życia, najpiękniejszy z możliwych: DRUGĄ SZANSĘ. Czegoś mnie jednak choroba nauczyła. Coś mi paradoksalnie dała. Ile zabrała? Tego się pewnie nigdy tak do końca nie dowiem.

    Moje trzydzieste urodziny, pierwsze postanowienie: cieszyć się życiem!!!! Spełniać marzenia, robić coś dla siebie!!! Hmmm, na pierwszy strzał poszły włosy :)

    Będę RUUUDA!!!! I jestem :) Spełniłam jedno ze swoich malutkich marzeń, choć kolorek pewnie chwilowy. W końcu jak szaleć to szaleć, za miesiąc pewnie już będę się nosić inaczej. Ha, a co :))

    Moje trzydzieste urodziny, zakończona walka. Za 3 miesiące kontrolny CT, nawet nie chcę myśleć, że nie będzie ok.

    Jednego czego się nauczyłam, to że nie warto niczego planować. Los jest przewrotny, sam pisze scenariusze. Zawiodłam się na osobach, w których pokładałam wielkie nadzieje (na szczęście tych okazało się być niewiele). Zyskałam nowych znajomych, przyjaciół. Przekonałam się ile prawdy jest w przysłowiu: "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie". Gdyby nie wsparcie najbliższych (Mamo:* i Nati:* - co ja Wam będę mówić, kocham Was bardzo!!!) , przyjaciół i wielu znajomych byłoby mi o wiele ciężej. Tym, którzy byli ze mną - dziękuję za wszystko!!!! Soniu:* - Tobie w szczególności, zresztą Ty wiesz :)

    Dziękuję i Wam Drodzy Ziarniacy!!!! Baldiemu, za to, że ta strona jest... Już będąc w szpitalu znajomi przynosili mi wydrukowane informacje z niej. Wtedy zwróciłam też uwagę na galerię ozdrowieńców :) I postanowiłam sobie: ja też tam kiedyś będę!!!! Wam Ziarniacy, za każde słowo na forum, za każdą informację :)

    Moje trzydzieste (a może pierwsze) urodziny. Miała być refleksja jakaś... Takie podsumowanie... Ale chyba nie potrafię. Czasami myślę, że największe wyzwanie dopiero przede mną. Zakończyłam etap leczenia, wkrótce CT ma potwierdzić remisję. Na świętowanie jeszcze za wcześnie. I nie wiem czy kiedykolwiek będzie odpowiedni moment na to. Nigdy nie będę miała pewności czy choroba nie powróci... Tego nie da się wymazać z pamięci, z myśli. Odpowiedź na pytanie: kto tak faktycznie wygrał, ja czy ona? - zależy teraz ode mnie. Czy mimo zakończonego leczenia zz nie zostanie w mojej psychice? Rola lekarzy skończyła się, reszta w moich rękach...:/

    A jednak będzie mała refleksja :) Zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy. Myśląc o ew. nawrocie, roztrząsając to się wciąż - wyrządzę sobie większą krzywdę niż zrobiła to sama Lady zz. Po cóż byłyby starania lekarzy, 7-mio miesięczna walka, skoro choroba zawładnęłaby moim życiem? O nie, nie , nie!!! Ja już jej więcej nie mam zamiaru nic oddać!!! Ani jednego dnia, ani jednej łzy!!! Carpe diem!!!

***********************


    Losie! Przewrotny scenarzysto!

    Ja poproszę już o jakąś ckliwą telenowelę dla mnie. Z elementami humoru, trochę romantyzmu, z wieloma elementami zaskoczenia ale koniecznie z happy endem!!! Tyle już dla mnie przygotowałeś zwrotów akcji, aby moje życie nie było monotonne, że można by kilka filmów nakręcić. Odpuść już! Takim niespodziankom mówię stanowcze nie!!! Niech ten scenariusz będzie barwny, ale nie w taki sposób!!! Ale pisz go dalej, dłuuuuuuuuugo jeszcze... I proszę: NEVER EVER SICK AGAIN!!!


To pisałam ja - Monika (Dzidka) - aktualnie ruuuda :)

Strony powiązane tematycznie z tym dokumentem:
Profil ozdrowieńca Moniki znajdziesz tutaj.

_______________________________________________________________
Komentarze internautów dotyczące tego tekstu. Napisz własną opinię / zobacz więcej opinii.


joanna2015-10-26 12:36

Gratuluję. Cieszę się razem z Tobą. Swoją drogą rzadko teraz zaglądam na forum, a tu taka fantastyczna wiadomość. Pozdrawiam



beata792015-10-21 20:25

GRATULUJĘ! Oj jak miło jest czytać takie pozytywne wpisy.



Dzidka2015-10-21 19:36

Witajcie Ziarniaki :) Miło mi poinformować, że moja córeczka Emilka doczekała się braciszka :) Tymek urodził się 1 października 2015r.
Od zakończenia leczenia minęło już 8 lat. Bilans to zdrowa mama i dwójka zdrowych dzieciaczków :) Tak więc proszę się nie poddawać i walczyć o marzenia!
Pozdrawiam
Monika



joanna2014-07-22 00:03

Gratuluję! Bardzo się cieszę. Jak ten czas szybko mija... Pamiętam, jak razem walczyłyśmy z chorobą. Super dowiedzieć się, ze u Ciebie wszystko gra, że Ci się poukładało. Pozdrawiam Joanna



Dzidka2014-06-16 23:06

Również bardzo serdecznie gratuluję Beatko! A Emilki są takie fajne :)




: (c) 2000-2024 www.ziarnica.pl :: polityka prywatności :: POMOC :: darowizna :: od autora :: statystyka strony :
: copyright - prawa autorskie zastrzeżone :