on-line: 1 gości: 1 użytkowników: 0
dzisiaj: 44 ogółem: 8994800 licznik od: 09.02.2006 |
| Moja lekcja życia - część pierwsza |
Na początku ciągle bolało mnie gardło, praktycznie cały czas towarzyszyły mi tabletki przeciwbólowe. Nie przejmowałam się zbytnio - myślałam sobie, na pewno minie. Pewnego dnia wyczułam koło obojczyka kulkę. Pierwsza moja myśl - guz!!! Jednak szybko powiązałam ową kulkę z bólami gardła i sama sobie wyjaśniłam, że to na pewno powiększony węzeł chłonny. Nie myliłam się! Tyle, że wtedy nie przypuszczałam co z tego wyniknie. Oczywiście nie podzieliłam się swoją obserwacją z nikim. Łykałam dalej tabletki, stany zapalne były coraz silniejsze i uciążliwe. Nie myślałam za bardzo o chorowaniu ponieważ to był kwiecień, a ja już za miesiąc miałam zdawać maturę.
Pewnego dnia na zakupach mój chłopak - Misiek - zauważył ową kulkę. Zaczął wypytywać: co to? Czy powiedziałam rodzicom? itd. Wiedziałam, że jeżeli nie uśpię jego czujności to wyjdzie z tego niezła afera, a wtedy na myśl o lekarzach i igłach przechodził mnie dreszcz. Zbyłam go mówiąc o stanach zapalnych gardła, że to na pewno od tego i przejdzie. Dziś wiem, iż to był wielki błąd, który na szczęście nie miał dużego znaczenia w mojej chorobie. Piszę "na szczęście" aby uświadomić tym, którzy podobnie podchodzą do swojego zdrowia jak ja. Bo czasem takie "przeciąganie" wizyty u lekarza może mieć poważniejszy skutek.
W każdym razie rozmowa z Miśkiem spowodowała, że zaczęłam się zastanawiać czy faktycznie nie lepiej by było gdyby obejrzał to lekarz. No i stało się! Powiedziałam rodzicom. Pierwszy raz widziałam taki wyraz ich twarzy. Byli przerażeni... i bladzi. Decyzja zapadła natychmiastowo i już następnego dnia wylądowałam u internisty, który wydał skierowanie do laryngologa i na morfologię. Już z wyników krwi można było się domyśleć, że coś jest nie tak - moje OB wyniosło 27. Laryngolog obejrzał mnie i zdiagnozował ową kulkę jako "oderwanie się płatka płucnego", w ogóle nie brał pod uwagę mojego stanu zapalnego gardła. Dostałam antybiotyki, maść, skierowanie na USG, TK szyi i RTG klatki, a następnie miałam zgłosić się na kontrolę. Pierwsze było RTG, z którego nie wynikało właściwie nic! Diagnoza Pani doktor została obalona - zdjęcie nie pokazywało żadnych płatków. Antybiotyki też nie pomogły.. Kulka twardo trzymała się na swoim miejscu i nie myślała o zniknięciu. Czasem nawet wmawiałam sobie działanie leków. Ale radość trwała krótko, bo ktoś zawsze sprowadzał mnie na ziemię, mówiąc: "Aniu! To się nic nie zmieniło!". Następnie wykonano USG, na którym padło hasło: powiększone węzły chłonne bez tendencji do łączenia się w pakiety. Było to dla mnie cudowne zdanie. Moja mama zawsze lubiła dużo wiedzieć, dlatego w wolnych chwilach wyczytała o wszystkich chorobach związanych z układem chłonnym, w tym właśnie o ziarnicy. Dlatego też cała rodzina wiedziała jakie są objawy itd. Więc ucieszyłam się, że skoro nie ma pakietów - nie ma nowotworu. Lekarz zalecił biopsję cienkoigłową. Wyniki z TK szyi wykazały dokładnie to samo co USG, więc lekarze od razu chcieli mnie dać na stół operacyjny -zadecydowali bowiem, że biopsja otwarta będzie bardziej wiarygodna. Nie dałam się. Po pierwsze, że za kilka dni miałam mieć maturę, a nie byłam aż w takim stanie aby ją poświęcić, po drugie dlatego, że nie mam zupełnie zaufania do szpitala i lekarzy w którym zaczęłam leczenie, nie brali pod uwagę zupełnie moich uwag i miałam wrażenie że najbardziej zależy im na tym żebym położyła się do szpitala i wskoczyła pod skalpel. Dlatego też z pełną dokumentacją udałam się do innego laryngologa tym razem prywatnie. Niestety bezskutecznie próbował on wyleczyć najpierw moje gardło i migdałki, które były w opłakanym stanie a potem węzły. Wybrałam 3 serie antybiotyków w tym jedną w zastrzykach, różne maści., Stosowałam babcine sposoby, a kulka jak była tak była. W końcu lekarz załamał ręce i stwierdził, że nie może mnie leczyć na stan zapalny, bo to bez sensu skoro nie wiadomo co tam jest. W efekcie trafiłam do szpitala w Katowicach, na oddział laryngologii. Tam zaczęła się moja dłuuuga droga. Od razu zaufałam tamtejszym lekarzom dlatego, że liczyli się ze mną i widać było że widzą co robią. Wszystkie decyzje były szybkie,sprawne i bardzo konkretne. Wspólnie zdecydowaliśmy o pobraniu próbek węzła i posłaniu ich do badania histopatologicznego. Zabieg ten miałam na samym początku lipca. Przed nim kontrolna morfologia, która wykazała wzrastające OB (już ponad 40), konsultacja z hematologiem - pamiętam, że wtedy tak naprawdę uświadomiłam sobie powagę sytuacji. Białaczkę wykluczono od razu, ale ciągle był znak zapytania nad ziarnicą. Zabieg miałam w narkozie - jestem takim cykorem do tych spraw, że zdołałam uprosić lekarzy. Tak więc w ogóle nie cierpiałam w trakcie. Po zabiegu pamiętam jak dziś, wybudzając się z narkozy nakrzyczałam na Miśka, który cały czas w trakcie zabiegu był w szpitalu i czekał. Oberwało mu się, ale byłam wytłumaczona - w końcu to efekt narkozy ;) Zaraz po tym, jak zaczęłam już kontaktować, zjadłam dwa talerze botwinki, którą przywiozła mi mama, jak siostra to zobaczyła to myślałam, że przewróci się w drzwiach - bała się o efekty takiej imprezy. O dziwo efektów nie było, ja czułam się świetnie i ogólnie cały zabieg wspominam pozytywnie. W szpitalu spędziłam łącznie 3 dni czyli minimum. Zawsze skracam takie pobyty do minimum ;)
Najgorsze było potem czekanie na wyniki. Miało to trwać 2 tygodnie, tymczasem trwało miesiąc. Siłą wygoniłam rodziców na wakacje w góry - przecież w końcu cały rok czekali na wakacyjny wypoczynek. Dziś wiem, że ani dla nich, ani dla mnie nie były to te wymarzone wakacje. Była to bardziej udręka czy jakiegoś rodzaju tortura psychiczna, po głowie ciągle chodziło - kiedy będą wyniki i jakie one będą. Tylko te dwa pytania! Cały miesiąc! Przed każdym telefonem do szpitala sensacje żołądkowe, i ciągle to samo w słuchawce: "Przykro mi wyników jeszcze nie ma!".. W końcu pod koniec lipca wyniki przyszły..
To był wspaniały dzień! Okazało się, że mojej próbce nie ma komórek charakterystycznych dla ziarnicy, przemawia bardziej za zapaleniem i wskazana jest obserwacja kliniczna. Boże, jaka ja byłam wtedy szczęśliwa!!! Cały sierpień jeździliśmy gdzieś z Miśkiem - po takich przeżyciach należał się nam odpoczynek. Tyle łez i strachu... Przez całe życie nie zadałam sobie tyle pytań, co w czasie czekania na wyniki. Tak, więc od lipca, regularnie raz w miesiącu miałam badanie krwi i wizytę u hematologa. Niestety niedługo się cieszyłam, bo już na pierwszej wizycie okazało się, że OB ani trochę nie spadło, wręcz przeciwnie skoczyło do 50-ciu; druga część węzła, którą mi zostawiono, również nie ulegała zmianie. Wtedy zapadła decyzja o wycięciu migdałków, które mogły powodować tak wysoki stan zapalny. Zabieg miałam we wrześniu - również w narkozie. Tyle, że tym razem nie było tak pięknie. Straszny ból! Czułam jakbym miała pożar w ustach, mało tego podczas zabiegu nałykałam się krwi, która dała mi potem w kość. Cały dzień wymioty, w końcu odrobina ulgi pod kroplówką. Wymioty ustały, ale ból w buzi był okropny. W ciągu tygodnia doszłam do siebie.. Z niecierpliwością czekałam na wizytę u hematologa - niestety nie dowiedziałam się na niej nic dobrego. OB dalej było wysokie, nawet bardzo.. Mimo to lekarz zalecał dalszą obserwację. W końcu pod namową mamy nie wytrzymałam psychicznie tego napięcia i na kolejnej wizycie jasno postawiłam sprawę. Chciałam, aby lekarz zaczął coś robić, powiedziałam, że nie mogę tak dalej żyć, ze czuję się jak z toporkiem nad głową, który w każdej chwili może spaść! Wtedy wysłał mnie na konsultację do drugiego hematologa i to właśnie dzięki niemu zaczęło się moje leczenie. Dzięki temu lekarzowi moje próbki ponownie zostały oddane do badania. Zlecił on również ponownie skontrolować klatkę tym razem za pomocą tomografii komputerowej. Czekając na wyniki histopatu zdążyłam wykonać TK i wtedy już wiedziałam, że to ziarnica. Badanie wykazało węzły w śródpiersiu łączące się w pakiety, szczęściem w nieszczęściu było to, że okazały się bardzo drobne. Lada dzień dotarły też wyniki ponownego histpatu, który również orzekł chorobę. I takim sposobem dołączyłam do grona ziarniaczków ze stopniem LP CS IIA.
Wizyta u lekarza, decyzja o dodatkowych badaniach i leczeniu. Kilka dni później położyłam się na oddziale Kliniki Hematologii w Katowicach. W szpitalu czekała mnie trapanobiopsja i pierwsza chemia. Tego pierwszego bałam się od początku, ale mimo wielkiego strachu i świadomości, że tym razem numer z narkozą raczej nie przejdzie, chciałam zrobić to badanie. Chciałam być pewna. W tego typu chorobach trzeba robić wszystko, żeby być pewnym, by potem nie móc sobie niż zarzucić! Tego dnia od samego rana panicznie się bałam, każde kroki w okolicach mojej sali wywoływały gęsią skórkę i dreszcze. Dostałam coś na uspokojenie. Po chwili poczułam się lepiej, ale nadal lekki strach pozostał. Przyszedł lekarz, zabrał mnie do zabiegowego i zaczęło się... Trochę bolało - muszę przyznać, momentami myślałam że spłynę z leżanki, ale lekarz starał się bardzo i dbał o to, abym nie cierpiała. I to właśnie dzięki jego postawie nie wspominam biopsji aż tak źle :-) Dziś wiem, że ból i decyzja o badaniu była warta jego wyników. Szpik okazał się czysty! Cieszyłam się z tego tak, jak wtedy gdy odebrałam wyniki z TK jamy brzusznej, gdzie również wszystko było ok. Oba te wyniki były pierwszymi pozytywnymi, które przerwały złą passę :-) Tego samego dnia otrzymałam pierwszą chemię. Ku mojemu zdziwieniu - nie było tak źle. Nie było wymiotów, bólu głowy i innych skutków ubocznych. Na drugi dzień pojawił się problem z trawieniem. Ciągle byłam głodna, a za wiele nie umiałam zjeść... taki stan był bardzo męczący no i tak okropna zgaga.
Wróciłam do domu - moje łóżko, mój pokoik, bliscy - po prostu szczyt marzeń. Miałam za sobą pierwszy wlew, czekało mnie jeszcze 11. Musiałam się wziąć za siebie, aby każda kolejna chemia nie była bardziej uciążliwa, a jej skutki tak męczące. Zaczęłam pić codziennie sok porzeczkowy na odporność i tym sposobem udawało mi się uciec od przeziębienia. Przy drugiej chemii pojawiły się afty - dały mi ostro popalić przyznam, ale pokonałam je wytrawnym czerwonym winem - taką radę usłyszałam będąc na drugim wlewie.
Ania w trakcie chemioterapii |
Aby uniknąć problemu z aftami zaczęłam popijać actimelki i takie zestawienie dało rezultat. Druga chemia wiąże się też z wypadaniem włosów, którego tak bardzo się obawiałam. Już przed leczeniem ścięłam włosy na krótko w nadziei, że jednak zostaną i właśnie tuż przed trzecią chemią moja nadzieja zgasła. Włosy zaczęły lecieć jak liście z drzew na jesieni. Załamałam się! Miałam totalnego doła. Pojechałam do fryzjerki ścięłam je jeszcze krócej i stwierdziłam że się nie poddam. Przy trzeciej chemii troszkę podarowałam sobie soki porzeczkowe no i na efekt nie trzeba było długo czekać - złapałam przeziębienie (konkretnie mam je teraz, bo właśnie jestem po 3 chemii). Na włosy zaczęłam stosować szampon, który troszkę ograniczył ich wypadanie. Z perspektywy czasu już nawet przyzwyczaiłam się do tego że mogę je stracić i nie jest to dla mnie już takie straszne.
Na dzień dzisiejszy czeka mnie jeszcze 9 wlewów, czyli do lipca mam nadzieję, że zdążę do 15-go wtedy mam 20-ste urodziny, fajnie by było świętować remisję. To wymarzony prezent. Za każdym razem gdy myślę o chorobie, dziękuję Bogu za to, że tak to znoszę. Jak na razie zbytnio się nie męczę, jedyne co mi dokucza to kilkudniowe osłabienie, bo na wszystkie inne mankamenty chemii znalazłam już sposób. Zawsze coś się znajdzie - jak nie lek, to jakiś babciny sposób. Chciałabym do końca leczenia trwać w takim stanie jak teraz.
Swojej choroby nie traktuje jako zło konieczne, bardziej jak lekcję... Całe życie byłam strachliwa, patrząc na chore dzieci w telewizji prosiłam Boga abym nigdy tak nie chorowała... tymczasem jest inaczej. Nie jestem zła! Nawet się cieszę, bo nauczyłam się szacunku do życia, zdrowia. Stałam się optymistką, i najbardziej w tym wszystkim cieszy mnie to, że mam go na tyle aby móc przekazać go innym, którzy tego potrzebują. Nie tylko tym chorym, ale też tym z problemami... bo przecież nie tylko my chorzy potrzebujemy słowa otuchy. Patrząc na innych ludzi, inne choroby, cieszę się że to właśnie ziarnica. Pewnie ktoś zapyta dlaczego? A dlatego, że jest to choroba znana, uleczalna, nie powoduje dużego cierpienia, nie muszę miesiącami leżeć w szpitalu. Przyjeżdżam raz na dwa tygodnie, biorę "witaminki" (tak nazywa to Misiek) i wracam do domu gdzie wszyscy na mnie czekają. Mam opiekę, bliskich przy sobie i wielka motywację do tego, by czuć się dobrze. Tymczasem ludzi dotykają nieznane i nieuleczalne choroby... to dopiero jest tragedia, a mimo wszystko i tak niektórzy umieją z nimi żyć.
Głęboko w to wierzę, że w moim wypadku choroba ustąpi - a niby dlaczego miałoby być inaczej? Będę zdrowa, założę rodzinę i kiedyś będę mogła opowiedzieć dzieciom jaką szkołę życia dostałam...
Moja lekcja życia - część druga |
Ciężko było mi zabrać się za pisanie drugiego etapu mojej historii. W sumie sama nie wiem z czego to wynikło. Czyżby z powodu że chciałabym już o tym zapomnieć? Sama nie wiem!
20-te urodziny Ani, na zdjęciu razem z mamą | Wlewy skończyłam planowo :-) - co prawda wisiała w powietrzu "gratisowa" wlewka, ale obeszło się bez niej. Niestety nie wyrobiłam się z planowaną remisją do 20tych urodzin. Już pod koniec chemii zaczęły odrastać mi włoski. Pamiętam, że była to dla mnie wielka radość, gdyż strasznie przeżywałam ich stopniową utratę. Mimo łagodnie przechodzonych chemii, pod koniec leczenia zaczęła mi siadać psycha. Zaczęły się problemy z Miśkiem... nie umieliśmy się dogadać... ja nie umiałam się pozbierać, on nie umiał zrozumieć mojego rozdrażnienia. Wylądowałam u psychologa. Jedna wizyta spowodowała zmianę mojego dotychczasowego podejścia i postanowiłam wziąć się w garść. Jednak problemy osobiste dalej zostały.. dziś Miska nie ma ze mną.
Sierpień upłyną pod znakiem badań i decyzji co dalej. Wszystkie kontrole wykazały znaczna regresję węzłów, co oczywiście wywołało na mojej twarzy wielki uśmiech - rodzina również odetchnęła. Mimo to przydzielono mi naświetlania. W tym temacie byłam dość zielona.
radioterapia |
Dlatego jak zawsze gdy czegoś nie wiedziałam szłam do mojej "dobrej duszy", która z nas wszystkich była alfą i omegą - Helki. Zostałam wtajemniczona w tajniki radioterapii :-) Wyposażona w zasypkę zaczęłam naświetlania we wrześniu. Wszystko przechodziłam bardzo łagodnie - mały obszar naświetlań był dość komfortowy ze względu na brak skutków ubocznych. Niestety termin kiedy zażywałam promyczki był tragiczny!!! Słonko, wysokie temperatury... jednym słowem koszmar. Cały miesiąc towarzyszyły mi golfy i bluzki z wysokim kołnierzem. Nie powiem, że nie dało mi to w kość - tym bardziej, że nie mogłam się również zamaczać... co przy tej pogodzie było dodatkowym minusem :-( Dziś stwierdzam, że warto było to wszystko znieść. Kontrolne wyniki po radioterapii były bardzo satysfakcjonujące. Wszystkie węzełki miały poniżej 10mm czyli dopuszczalnej wielkości. Morfologia też bardzo ładna.
W końcu doczekałam się tego dnia kiedy usłyszałam "remisja". Moje szczęście nie trawo jednak zbyt długo... wraz z moją remisją... przyszła śmierć bliskiej mi osoby - Halinki. Zaczęły mnie dopadać wyrzuty sumienia! Z jednej strony byłam szczęśliwa swoją "wygraną", a z drugiej nie mogłam się otrząsnąć po tym jak ona przegrała swoja walkę.
Wszystkie "ziarniaki" zawsze na forum ogłaszały swoje ozdrowienie... ja nie mogłam. Nie chciałam! Śmierć Haliny była dla mnie zbyt dużym ciosem. Kiedy o niej wspominam, zawsze przypomina mi się taka sytuacja kiedy widziałyśmy się po raz ostatni: kiedyś dostałam od znajomej ampułkę z winem, które pochodzi z klasztoru gdzie było objawienie. Podobno jeśli się głęboko wierzy ciecz ma właściwości uzdrawiające. Osobiście nie wierze w takie rzeczy, jednak podczas leczenia byłam w stanie uwierzyć we wszystko. Postanowiłam, że podzielę się z Helką. Tak też się stało... pamiętam to "na zdrowie" kiedy piłyśmy... ona pierwsza, bo była w trakcie przeszczepu i szybciej łapała infekcje - jakbym widziała to dziś, wszystko takie realne..
Co mam o tym wszystkim myśleć, nie wiem - ja jestem jej nie ma :-/ Ból na zawsze pozostanie i dobre wspomnienia o mojej "dobrej duszy".
Remisja uznana, ale ja jakoś dalej nie mogłam uwierzyć w cudowne ozdrowienie. Postanowiłam, że zawalczę o peta - jak odrzucą, to trudno. Udało się!!! Badanie zostało przyznane. Byłam przeszczęśliwa! I tak w nocy z 9 na 10 stycznia udałam się z mamą na podbój Bydgoszczy :-) Podróż i czekanie przeokropnie nas wymęczyły. Prawie 24h na nogach. Jakby tego było mało, akurat podczas mojego badania zaciął się komputer - pamiętam, że wtedy nie odebrałam tego jako dobrego znaku. Zaczęły we mnie wzrastać wątpliwości - czy wyniki na pewno będą takie jakbym chciała? A może to jakiś znak?
Wróciłyśmy do domu. Rozpoczęło się czekanie. Szukałam sobie ciągle nowych zajęć, żeby tylko nie siedzieć i nie myśleć o tym co będzie w kopercie, która nie wiadomo kiedy przyjdzie. Wiedziałam tylko, że wyniki z Bydgoszczy zostaną wysłane we czwartek. Czułam, że dotrą do mnie w poniedziałek. Rano od razu pojechałam na pocztę, bo chciałam wiedzieć czy zapuka do mnie tego dnia listonosz z poleconym. Niestety uprzejma pani w okienku powiedziała mi, że ona nie wie takich rzeczy - swoją drogą dziwne! Ale pozostawię to bez komentarza.. Tak jak przypuszczałam, wyniki przyszły w poniedziałek. Kopertę od listonosza odbierałam trzęsącymi się rękami. Siedliśmy z rodzicami. Otworzyłam. Przeczytałam. Nie doszło do mnie. Przeczytałam drugi raz. Pojawił się uśmiech na mojej twarzy... rodzice już wszystko wiedzieli. Tata zarzucił tekstem w stylu "Dość tego symulancie!! Teraz do roboty!!". Wtedy wiedziałam na razie to koniec ciężkiej drogi... na jak długo tego nie wiem.. ale na teraz KONIEC!!!
Od tamtego momentu żyję spokojniej. Kiedy mam jakieś wątpliwości piszę do mojej nowej "dobrej duszy". Co prawda nikt nie umie mnie sprowadzić na ziemię tak, jak robiła to Halina ale "ojciec wszystkich ziarniaków" jakoś daje sobie radę. Dziękuję Baldi.
Jak w każdym nieszczęściu i tu spotkać można wiele przyjaznych duszyczek. Jedną z pierwszych, którą poznałam była Gaia. Dzięki wielkiej stopie - jak większość ziarniaczków mogłam znaleźć osobę, która wprowadziła mnie w ten wir. Dzięki Gai wiedziałam co mnie czeka, i to właśnie od niej zaraziłam się tym optymizmem który pozostał mi do dziś. Za to serdecznie jej dziękuję.
Ania, rok 2005 | Wielka Stopa dała mi również możliwość poznania Heli, która również pomogła mi w ciężkich chwilach. Była ze mną nie tylko wirtualnie, ale i naprawdę. Miałyśmy okazję poznać się - to wspaniała osoba. Całą chorobę trzymałam za nią kciuki. Ciężko walczyła. Dziś nie ma jej z nami. Ale ja wierzę, że tam gdzie teraz jest też jest jej dobrze. Zawsze będziesz w moim sercu.
Moja Lekcja Życia wciąż trwa, ciągle uczę się czegoś nowego, kogoś nowego spotykam na swej drodze. Nigdy nie zadałam sobie pytania: dlaczego ja?! Uważam bowiem, że każdy z nas ma zapisane co czeka go w życiu i nic tego nie zmieni... nie da się tego ominąć. Jedyne co można zrobić to pogodzić się, zrozumieć i chcieć walczyć o to co mamy najpiękniejsze - O ŻYCIE!!!
17.03.2005 - część pierwsza / 26.02.2006 - cześć druga
Strony powiązane tematycznie z tym dokumentem: Profil ozdrowieńca Carinki znajdziesz tutaj.
|
_______________________________________________________________ Komentarze internautów dotyczące tego tekstu. Napisz własną opinię / zobacz więcej opinii.
Zombiradok | 2014-01-14 07:00 | "Moja Lekcja Życia wciąż trwa, ciągle uczę się czegoś nowego, kogoś nowego spotykam na swej drodze. Nigdy nie zadałam sobie pytania: dlaczego ja?! Uważam bowiem, że każdy z nas ma zapisane co czeka go w życiu i nic tego nie zmieni... nie da się tego ominąć. Jedyne co można zrobić to pogodzić się, zrozumieć i chcieć walczyć o to co mamy najpiękniejsze - O ŻYCIE!!!"
Mamy takie samo podejscie. Ja poprostu zachorowalem i trzeba robic wszystko aby wyjsc z tej choroby na wlasnych nogach a nie nogami do przodu. |
nathalie | 2011-12-29 00:07 | dzis odeszła moja przyjaciółka ktora chorowala na ziarnicę... Walczyła bardzo dluga miała 19 lat i całe życie przed sobą.. Była wspaniała osobą niestety nie wygrała tej walki... Trzymam kciuki za wszystkich chorych na to świństwo i życzę Wam powrotu do zdrowia |
ewa | 2011-04-27 15:34 | WITAM W STYCZNIU2011 DOWIEDZIAŁAM SIĘ,ZE MAM ZIARNICĘ ZŁOSLIWĄ,JESTEM JUZ PO 4CHEMIOTERAPII-MAM ICH MIEC AZ12,CZUJĘ SIĘ DOBRZE NIE MAM ŻADNYCH OBJAWÓW,TYLKO LEKKIE ZMECZNIE,OGÓLNIE DOBRZE,NAWET MAM WŁOSY CO MNIE DZIWI JAK CZYTAM FORUM,,,OBY TAK DALEJ,,,ALE WSZYSTKO W REKACH BOGA,NIE PODDAJĘ SIE BO MAM DO KOGO ŻYC,MAM MĘŻA I DWIE WSPANIŁE CÓRKI,ORAZ RODZICÓW KTÓŻY MNIE WSPIERJĄ,,,KOCHAM WAS |
Justyna | 2008-02-17 15:08 | Ja byłam chora w 1984 roku. Ale jak czytam Anię wszystko było tak samo. Najpierw szukanie diagnozy przez pół roku. Mimo że miałam taki świąd skóry że drapałam się do krwi. Żaden lekarz nie wpadł na to co to może być,poza tym wysokie OB i bardzo niska Hemoglobina. Dopiero jak wyskoczyły mi węzły były ogromne to potoczyło się szybko. ZZIIB MC taki był wynik hist.patu. 16 chemii. Dzisiaj jestem zupełnie zdrowa . Dla wielu bliskich moje wyzdrowienie było cudem. Wtedy w 1984 roku zz to był wyrok. Nie było TK Rezonansu i nawet usg. Leczenie na oślep. najgorsze były pogrzeby wielu wspaniałych młodych ludzi których poznałam w szpitalu. ja myślę Ze moje wyzdrowienie to też moja zasługa że nigdy się nie poddałam. A choroba uczy pokory i dużo jeszcze potrzebnych rzeczy. Paradoksalnie powiem że moja choroba w jakiś sposób mnie ubogaciła wewnętrznie. |
Kreska, GG:1022704 | 2008-02-04 14:13 | Wspaniały bloG... dodający otuchy.. pełen nadziei... Pozdrawiam serdecznie! |
|
|